Jeszcze nie widziałam miasta z tak autentycznie artystyczną duszą – nawet w biednych, brudnych i zaniedbanych zakątkach Valparaiso znajdziemy kolorowe murale. Wokół latają śmieci, szyba wybita, dach złatany kilkakrotnie różnymi skrawkami metalu, ale mural i kwiaty w ogródku muszą być. Tak tu już jest 🙂 Poniżej znajdziecie długaśną galerię z muralami, jak Wam się znudzi to przerwijcie. Przepraszam, ale w Valparaiso są ich tysiące, a my jesteśmy tu już prawie dwa miesiące więc trochę ich udało nam się już uchwycić…
Jest wieczór, zasiadasz na kanapie, włączasz film, a przed filmem wyświetla Ci się blok reklamowy: czarnoskóra kobieta kupuje tylko w Biedronce, czarnoskóry mężczyzna idzie po szybką pożyczkę do Kasy Stefczyka… zaraz, zaraz, czy coś tu nie pasuje? No NIE pasuje.
Wyobraźcie więc sobie nasze zdziwienie, kiedy z ekranu chilijskiego telewizora uśmiechają się do nas prawie tylko i wyłącznie wysokie blondynki o niebieskich oczach, karmiące jogurtami z owoców kaktusa małe „Helmuciki” 😐 Żadnych smagłych Jose Antonio Rodriguezów ani Marii Carmen Lucii!
Media chilijskie tłumaczą ten fakt „wysokimi aspiracjami Chilijczyków, dużo wyższymi niż w innych krajach Ameryki Południowej”. O co chodzi z tymi aspiracjami? Dlaczego w chilijskich mediach aż roi się od blondynek?
Odpowiedź jest boleśnie prosta: Chilijczycy, którym się dobrze powodzi mają blond włosy i niebieskie oczy, a żelazna zasada marketingu mówi: kupujemy nie produkt, ale to kim chcemy się stać, posiadając dany produkt. Chcesz być bogaty? Z dużym prawdopodobieństwem kupisz produkt reklamowany przez osobę, która kojarzy Ci się z dobrobytem.
No dobrze, to od razu nasuwa się kolejne pytanie: dlaczego osobom o europejskim typie urody wiedzie się w tym kraju lepiej? Niestety, klasa najbogatsza w Chile składa się, praktycznie wyłącznie, z osób o korzeniach europejskich, co przekłada się na ich wygląd (jasne włosy, biała skóra). Urodziłeś się biały – z dużym prawdopodobieństwem jesteś bogaty. Urodziłeś się w którejś z niższych klas, to zapewne Twoja skóra ma śniady odcień, a szanse na wejście do klasy nabogatszych są praktycznie zerowe.
Klasa ta zdecydowanie odstaje od reszty społeczeństwa, a różnica jest bardzo wyraźna – wartość współczynnika Giniego (określa nierównomierność w redystrybucji dochodów) jest tutaj wyższa niż dla Indii, czy Meksyku (!)
Wiele osób w Chile zdaje się nie dostrzegać problemu, którego jednym z przejawów są właśnie reklamy wypełnione blondynkami. Jeden z chilijskich dziennikarzy zauważa z przekąsem: jestem przy kości i łysawy, dlaczego nie widzę osób reprezentujących mój typ urody w reklamach? To dyskryminacja!
Jakoś nie mogę zgodzić się z tą opinią: co innego nie chcieć być łysym i grubym, a co innego nie chcieć mieć ciemniejszego koloru skóry! Kolor skóry nie powinien kojarzyć się odbiorcy z biedą czy bogactwem w demokratycznym, dobrze funkcjonującym społeczeństwie. Jak dla mnie dziwaczny kanon tworzenia reklam w Chile to ekspresja głębszych problemów tego kraju, z nierównym podziałem PKB oraz istnieniem silnych barier wejścia do „białej” klasy najbogatszych na czele. Coś tu trzeba naprawić, Chile…
Coś w ogóle nie wrzucam Wam na bloga Andów, trzeba to zmienić! Poniżej galeria z naszej wyprawy do Parque Juncal, położonego w samym sercu Andów (punkt wejścia do parku: 2500 m.n.p.m., najwyższe szczyty widoczne na zdjęciach 5 958 m.n.p.m.!!!).
Było tak pięknie, że aż chciało nam się płakać. Wiecie jak to jest jak się jest w górach, wokół nic tylko potęga natury….Człowiek chciałby stopić się z nią w jedność i zostać tam już na zawsze…
Krajobrazy bardzo przypominały nam te, których doświadczaliśmy w Kirgistanie. Nie myśleliśmy, że mając dziecko będziemy dalej mogli odwiedzać takie miejsca. Na razie nic więcej nie piszę, zrobie osobny wpis o Parku i niezwykłych osobach które się nimi opiekują. Chłońcie piękno Andów!
Pierwszy raz wypożyczamy auto w Chile, wcześniej cały miesiac tylko autobusami i stopem
Wyruszamy w drogę, pierwsze góry całe w żółtym, mięciutkim kożuszku z traw
Tutaj rosną sobie winogrona na pyszne chilijskie wino, kto wie, może to które kupicie w Polsce?
Przed nami brama w Andy!
Wjechaliśmy w Andy!
„Nie zmieniaj drogi w śmietnik”
Zjeżdżamy z wygodnej asfaltówki prowadzącej do Argentyny i 20 km przed granicą skręcamy na szutrówkę. Autko z Europcara dało radę 😉
Taka droga w serce Andów.
Nasze biedne Europcarowe autko…
Tunel kolejowy na takim zboczu!
Resztki „TransAndiny” – kolei górskiej, która do 1984 roku łączyła Chile z Argentyną. Cud techniki, na tym samy poziomie co kolej wybudowana przez inż. Malinoweskiego w Peru. Ta zbudowana przez Brytyjczyków. Więcej o kolei w którymś z kolejnych artykułów.
Ziemia wysunęła się spod torów….
Mapa parku, w kółku miejsce do którego można dojechać samochodem, kreskami podkreśliłam szczyty, które można zobaczyć na 2 godzinnym treku.
Od kiedy przyjechaliśmy do Chile wiedzieliśmy, że chcemy je zobaczyć. Nie gdzieś w zoo, oddzielone szybą i ogrodzeniem, ale w naturalnym środowisku. Zabawnie człapiące na swoich dwóch nogo-płetwach PINGWINY.
I powiem Wam, że gdyby nie moja mama, to marzenie to pozostałoby niespełnione. A było to tak: w przewodniku wyczytaliśmy, że kilkadziesiat kilometrów na północ od Valparaiso znajduje się jedno z najlepiej dostępnych skupisk pingwinów Humbolta i Magellana, Isla Cachagua.
Wyspa ta położona jest jedynie kilkanaście metrów od wybrzeża, a więc pingwiny może zobaczyć gołym okiem każdy przeciętny zjadacz chleba. Okazja to niesłychana, bo ceny rejsów wycieczkowych w Chile są dla nas zaporowo wysokie.
Szczęśliwy dotarliśmy do miejscowości Cachagua i szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Wyspa jest, pingwinów… NIE MA 🙁
zoom:
Nie zrażeni postanowiliśmy przejść się wybrzeżem, cały czas obserwując wyspę. Po dwóch godzinach marszu daliśmy spokój i postanowiliśmy wracać do domu, tym bardziej że moja zwichnięta kilka dni wcześniej kostka dawała o sobie znać. Moja mama od niechcenia wzięła jeszcze raz do ręki lornetkę i po raz setny przeczesała spojrzeniem wyspę:
…gdy nagle padły słowa na które tak długo czekaliśmy: „Pingwiny! Są!”. Zaczęliśmy wyrywać sobie lornetkę, no i rzeczywiście!
Żebyście widzieli nasz bieg! Podczas spaceru wzdłuż wybrzeża zdążyliśmy sporo oddalić się od wyspy, a chcieliśmy oczywiście pingwiny zobaczyć z jak najmniejszej odległości. Paweł z Tomkiem na barana przodem, za nim mama z lornetką w dłoni, a na końcu ja kuśtykając na obolałej nodze, a wszyscy sapiący i krzyczący „Pingwiny!”. Ludzie na plaży mieli ubaw 😀
Oto co zobaczyliśmy gdy dotarliśmy w pobliże wyspy:
Nakręciliśmy też mały filmik:
Na tle białej od ptasiego guano wyspie czarne sylwetki pingwinów odcinały się wprost znakomicie 🙂 A wiecie jaka była moja pierwsza myśl, gdy je zobaczyłam? Żewyglądają strasznie śmiesznie gdy chodzą po lądzie, zupełnie jak kuracjusze w Busko Zdroju, którzy postanowili zrobić sobie małą przechadzkę po obiedzie 😉
……………..
Tutaj gdzie mieszkamy, w środkowym Chile, można zaobserwować maleńkie pingwiny Humbolta i Magellana, ale na końcowych krańcach kraju, przy Przylądku Horn, żyją również większe pingwiny maskowe oraz białobrewe:
Na świecie zostało już tylko kilkadziesiąt tysięcy pingwinów Humbolta, co czyni je najbardziej zagrożonym gatunkiem pingwina. Do tej sytuacji przyczyniają się zarówno rybołóstwo na skalę przemysłową, zmiany klimatyczne, jak i zagrożenie ze strony inwazyjnych gatunków. Dobrym przykładem jest wybudowanie przez ludzi betonowego molo dla jachtów, który połączył jedno z najważniejszych siedlisk pingwinów Humbolta z lądem. W ten sposób na wyspę przedostały się szczury, które wyjadają jaja pingwinów.
………….
Oprócz pingwinów, Cachaguę warto odwiedzić ze względu na przepiękną, mi osobiście przypominającą okolice norweskiego Nordkappu, ścieżkę nadoceanicznymi skałami z mini fiordami:
Podczas wędrówki wybrzeżem oprócz pingwinów oglądaliśmy również inne ptaki. Na filmie udało się nam uchwycić nurkującego pośród wzburzonych fal (najprawdopodobniej) kormorana peruwiańskiego, filmik tutaj.
Mamy nadzieję, że poczuliście choć trochę pingwiniej, oceanicznej atmosfery. Następny tekst, tym razem o osobliwościach podróży chilijskim transportem publicznym już w tym tygodniu, zapraszamy do obserwowania naszego profilu na Fb, żeby być na bieżąco 🙂
Pierwsza, „zwiadowcza” wizyta w najbliżej położonym Valparaiso, miasta w którym mieszkamy, górzystym parku narodowym. W niższych partiach las liściasty, wyżej trawy, aloesy i kaktusy. Krajobraz, pomijając roślinność, bardzo podobny do tego, który spotkamy np. w górach Sardynii.
Podczas kolejnej wizyty mamy zamiar zrobić dwudniową wycieczkę z biwakiem na terenie parku, przejść przez jeden z dwóch ostatnich w Chile naturalnych lasów palmowych (które były pierwotnym typem lasów wybrzeża środkowego Chile) i wspiąć się na Cerro La Campana (1880 m), z którego podobno widać Chile w pigułce: z jednej strony Pacyfik, a z drugiej Andy. Gdy tylko zrealizujemy plan, na pewno damy Wam o tym znać na Facebooku.
Końcowa stacja metra w Limache
Dojechaliśmy na początek szlaku, miejscowość Olmue
Mieliśmy to szczęście, że wycyrklowaliśmy nasz początek pobytu w Chile akurat na jedno z najbarwniejszych i najhuczniej obchodzonych świąt w tym kraju, czyli święto niepodległości. Fiestas Patrias świętuje się nie jeden dzień, ale cały tydzień. Obowiązek wywieszenia flagi dotyczy KAŻDEGO mieszkańca, a niedostosowanie się do nakazu karane jest grzywną w wysokości 200 000 CLP, czyli… 1200 zł :O Dlatego wszystkie domy, sklepy, a nawet dźwigi na placach budowy (!) przystrojone są narodowymi flagami. Kraj niby latynoski, ale korzenie niemieckie dają o sobie znać – więcej w temacie w którymś z kolejnych postów 😉
Ulicami przebiegają wystrojone odświętnie dostojne señory i roześmiane señoriny. Z ulicy zostaliśmy zgarnięci do kościoła na tradycyjne empanadas i grzane winko 😀 Zostaliśmy również oznakowani na święto:
Znaczek świąteczny Fiestas Patrias
Co ciekawe, pogoda zdecydowanie NIE zachęca do świętowania – mgła, wiatr, a na termometrze kilkanaście stopni. Także my Polacy mamy dobry przykład jak można świętować nasze zimne, listopadowe święto niepodległości. Wystarczy ubrać się na cebulkę, tańczyć cuecę i od czasu do czasu popijać grzane czerwone wino. Dodatkowo Chilijczycy są narodem bardzo mało latynoskim, tzn. w odróżnieniu od Brazylijczyków, Argentyńczyków, Boliwijczyków itd. NIE ma tutaj co dzień FIESTY, tańców i śpiewów do rana, a jednak jak trzeba to nawet w zimnie potrafią się dobrze bawić!
Cueca to taniec wykonywany nie tylko w Chile, ale również Boliwii i Argentynie. Jednak tylko tutaj dosięgnął rangi tańca narodowego, którym został w roku 1979. Każda okazja jest dobra żeby ją zatańczyć, a jej nieodzownym atrybutem jest biała chusteczka, którą wywija się nad głową podczas tańca. Zresztą sami zobaczcie:
Niedzielna msza święta przyniosła sporo nowych, ciekawych obserwacji. Tak jak i u nas Bóg i Ojczyzna to mocno powiązane wartości. Przy ołtarzu zauważyliśmy kilim właśnie z takim napisem „Senor i Patria”. Na początku mszy odśpiewaliśmy na stojąco hymn Chile, ołtarz przystrojony był w narodowe flagi.
W pewnym momencie nabożeństwa ktoś ze zgromadzonych spontanicznie krzyknął „Viva Jesus” i zaraz potem „Viva Chile”, co tłum skwapliwie podchwycił i wykrzyczał również.
Z kolei na koniec mszy ksiądz zaintonował dla Chile „sto lat”, jak dobremu znajomemu. Podoba mi się takie podejście do ojczyzny, traktowanie jej jak kogoś bliskiego, kim trzeba się zajmować, dbać i cieszyć się z tego że jest. A Wam?
Hymn Chile wykonany przez mamę, robiony z przyczajki, więc niestety bez obrazu, ale klimat, zaangażowanie poczujecie:
Tekst tekstem, ale wiadome, że liczą się zdjęcia – proszę bardzo:
Mam nadzieję, że pomogliśmy Wam poczuć klimat Fiesta Patria, a już w przyszłym zapraszamy na nowy wpis – poznacie Pabla, W KTÓREGO ŻYŁACH PŁYNIE POLSKA KREW, właściciela małego baru przy naszej ulicy, który opowie Wam historię swojej prababki, która w latach 30tych. ubiegłego wieku opuściła Polskę i wyruszyła na podbój Chile.